nem pragnieniem powrotu, pokuszenia się o tę rozkosz nadludzką.
Ileż to razy litanie do Dziewicy, odmawiane wspólnie w kaplicy, pozostawiły tak młodzieńca z kolanami zdrętwiałymi, z głową próżną jak po silnym upadku! Od czasu opuszczenia seminaryurn, ksiądz Mouret nauczył się kochać Matkę Boską jeszcze bardziej. Czcił ją z tą namiętnością, w której brat Archangiasz wietrzył zapach herezyi. Podług niego ona to miała zbawić kościół jakimś cudem wspaniałym, którego bliskie pojawienie się miało oczarować ziemię. Ona była jedynym cudem naszej bezbożnej epoki, błękitna pani ukazująca się pastuszkom, białość nocna widziana między dwoma obłokami, wlokąca kraj swej szaty po strzechach chłopskich.
Kiedy brat Archangiasz zapytywał go grubiańsko, czy ją kiedykolwiek widział, uśmiechał się tylko zaciskając usta, jakby w obawie zdradzenia swej tajemnicy. Naprawdę widywał ją każdej nocy.
Nie pojawiała się już przed nim ani jako rozbawiona siostrzyczka, ani jako piękna, żarliwa dziewczyna; miała szaty oblubienicy, białe kwiaty we włosach, na wpół spuszczone powieki, z pod których płynęły spojrzenia pełne nadziei rozjaśniającej jej policzki. I czuł dobrze, że szła ku niemu, że obiecywała mu nie zwlekać dłużej, że mówiła mu: „Oto jestem, przyjmij mię“. Trzy razy codziennie przy dzwonku na Anioł pański, przy budzeniu się
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/141
Ta strona została przepisana.