Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/143

Ta strona została przepisana.

przy całej chwale i czystości z jaką się objawiała ta kibić okrągła dojrzałej kobiety, to dziecko nagie, które niosła na jednej ręce, wprawiały go w pomięszanie, zdawało mu się że w niebie jest dalszy ciąg tego wybuchającego nadmiernie mnożenia się, wśród którego obracał się od rana. Jak winnice na kamienistych stokach, jak drzewa w Paradou, jak trzoda ludzka w Artodach, Marya przynosiła rozkwit, poczynała życie. I modlitwa zamierała mu na ustach, zapominał się, roztargniony, widząc rzeczy, których dotąd nigdy jeszcze nie widział, mięką linię kasztanowatych włosów, lekkie wydęcie podbródka pomalowanego na różowo. I musiała stać się surowszą, unicestwić go blaskiem swojej wszechpotęgi, aby powrócił do frazesu przerwanej modlitwy. Dopiero koroną swoją złotą, płaszczem złotym, tem całem złotem, które zamieniało ją w straszną księżnę, zdołała go ostatecznie nagiąć do uległości niewolniczej, z modlitwą płynącą z ust regularnie, z umysłem pogrążonym w uwielbieniu jedynem. Do godziny jedenastej spał na jawie w tem odrętwieniu zachwytu, nie czując już swych kolan, jakby uniesiony w powietrze i kołysany niby dziecko do snu, poddając się temu spoczynkowi ze świadomem jednak poczuciem ciężaru na sercu.
W koło niego kościół zapełniał się zwolna ciemnością, w lampie wypalonej świecił tylko zwęglający się knot, wysokie gałęzie zaciemniały twarz wielkiej Matki Boskiej.
Kiedy zegar przed wydzwonieniem godziny za-