zgrzytał urywanym głosem, ksiądz Mouret zadrżał. Nie czuł dotąd chłodu kościoła. Teraz dzwonił zębami. Żegnał się, gdy nagłe wspomnienie przebiegło osłupiałego w swem przebudzeniu; szczękanie zębami, przypomniało mu noce spędzone na podłodze celi, przed Słodkiem sercem Maryi, z ciałem wzburzonem gorączką. Podniósł się z trudnością, niezadowolony z siebie. Zwykle odchodził od ołtarza swobodny, ze słodyczą tchnienia Maryi na czole. Dziś gdy wziął lampę, aby pójść do swego pokoju, zdawało mu się, że skronie jego pękają: modlitwa pozostała bezskuteczną, odczuwał, po krótkiej uldze, to samo gorąco, które, od rana wzrastając, doszło już od serca do mózgu. Będąc przy drzwiach zakrystyi, w chwili gdy miał wyjść, odwrócił się, ruchem machinalnym podniósł lampę, starając się raz jeszcze ujrzeć wielką Dziewicę. Była pogrążona w ciemnościach, ukryta wśród liści niepozwalających dojrzeć nic prócz złotego krzyża korony.