Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/147

Ta strona została przepisana.

nego bogactwa błękitów wielkiego nieba. Po dziesięciu minutach, zdrętwiałe na posadzce kolana stawały się tak bolesnemi, iż doznawał stopniowego omdlewania całej swej istoty, ekstazy, w której widział siebie wielkim zdobywcą, panem ogromnego cesarstwa, rzucająccym swą koronę, łamiącym swe berło, depczącym nogami przepych niesłychany, szkatułki złote, kaskady klejnotów, materye naszyte drogiemi kamieniami, aby się zagrzebać w głębi jakiej Tebaidy, w siermiędzę kaleczącej ciało. Msza przerywała te marzenia będące dla niego jakby piękną rzeczywistą historyą, która mu się zdarzyła w dawnych czasach. Przyjmował komunię, śpiewał przypadający na dzień ten psalm bardzo gorąco, nie słysząc żadnego innego głosu, prócz własnego, o kryształowym dźwięku i tak czystego, iż czuł jak się wzbija aż do uszu Pana. A gdy powracał do swego pokoju, wstępował na schody po jednym naraz, jak to zalecają święty Bonawentura i ścięty Tomasz z Akwinu; chodził pomału, ze skupieniem, pochylając lekko głowę, znajdując rozkosz niewymowną w wykonywaniu najdrobniejszych przepisów. Potem następowało śniadanie. W refektarzu cieszył się grzankami z chleba ułożonemi wzdłuż szklanek z białem winem; bo miał dobry apetyt i humor wesoły, mówiąc naprzykład, że wino było dobrym chrześcianinem, przytyk bardzo śmiały do wody, której dolewanie do wina zarzucano ekonomowi. Co nie przeszkadzało, iż poważny wchodził do klasy. Ro-