Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/148

Ta strona została przepisana.

bił sobie notatki na kolanach, a profesor z rękami wspartemi na brzegu katedry, mówił łaciną potoczną, przerwaną czasem wyrazem francuzkim, gdy nie znalazł innego. Wszczynała się dyskusya, uczniowie podawali dowody w dziwacznej gwarze, z całą powagą. O dziesiątej następowało czytanie Pisma Świętego przez dwadzieścia minut. Szedł po księgę świętą, bogato oprawną, ze złoconemi brzegami. Całował ją ze szczególnym szacunkiem, czytał z głową odkrytą, pochylając się wiele razy napotkał które z imion: Jezus, Marya, Józef. I drugie rozmyślanie zastawało go przygotowanym do nowego klęczenia dla miłości Bożej, dłuższego niż poprzednio. Unikał przysiadania na piętach nawet na sekundę; lubił ten rachunek sumienia trwający trzy kwadranse. Usiłował odkryć w sobie grzechy, dochodząc do potępiania siebie z powodu, iż poprzedniego wieczora zapomniał pocałować obu stron swego szkaplerza, albo że zasnął na lewym boku; winy obmierzłe, które pragnął odkupić, ścierając kolana na klęczkach aż do wieczora; winy szczęśliwe, które go zatrudniały, bez których nie wiedziałby czem zająć swe niewinne serce, uśpione w tem białem życiu, jakie prowadził. Wchodził do refektarza z taką ulgą, jakby zrzucił z piersi wielką zbrodnię. Klerycy dyżurni, z zakasanemi rękawami, w niebieskich płóciennych fartuchach, przynosili zupę z makaronem, sztukamięs pokrajaną na małe kwadraciki, porcye pieczeni z fasolą. Zaczynała się głośna praca szczęk,