Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/149

Ta strona została przepisana.

milczenie żarłoczne, zawzięty ruch widelców, przerywany tylko spojrzeniami, które zazdrośnicy rzucali na stół w podkowę ustawiony, gdzie dyrektorowie jedli miększe mięso, pili czerwieńsze wino. A po nad tą wściekłością apetytu zaflegmiony głos, zapewne jakiego chłopskiego syna z silnemi płucami, bąkał bez punktów i przecinków pobożne czytanie, listy misyonarzów, listy pasterskie biskupów, artykuły z gazet religijnych. On, słuchał między jednym kęsem a drugim. Te urywki polemik, te opowiadania o dalekich podróżach, zdumiewały go, przestraszały nawet, odsłaniając przed nim po za murami seminaryum, jakieś działanie, bezmierny horyzont, o którym nigdy nie zamarzył.
Jeszcze nie skończono posiłku, gdy dzwonek oznajmiał godzinę rekreacyi. Dziedziniec był wysypany piaskiem, zasadzony ośmiu wielkiemi jaworami, które w lecie dawały cień i świeżość. Od południa był mur szeroki na pięć metrów, najeżony odłamkami butelek, po nad którym widać było z całego Plassans tylko szczyt dzwonnicy świętego Marka, krótką igłę kamienną na błękitnem niebie. Od jednego końca dziedzińca do drugiego, przechadzał się w gronie kolegów powoli, ciągle po jednej linii, a wiele razy powracał w stronę muru, patrzył na dzwonnicę, która była dla niego całem miastem, całą ziemią, pod płynącemi swobodnie obłokami. Hałaśliwe gromadki u stóp jaworów