Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/152

Ta strona została przepisana.

cza pod małem sklepieniem prowadzącem do kaplicy, że gibkie ramiona podnosiły go. Całe niebo zajmowało się nim wówczas, chodziła w koło niego, nadawało znaczenie osobliwe najmniejszym jego czynościom, roztaczało wonność zdumiewającą, która przeniknęła go całego tak dalece, iż pozostał mu nazawsze jej ślad daleki.
I pamiętał jeszcze spacery czwartkowe. Wychodzili o godzinie drugiej do jakiego zielonego zakątka o milę od Plassans, najczęściej nad brzeg rzeki Viorny, na łąkę z sękatemi wierzbami pławiącemi gałązki swe w wodzie. Nie widział nic, ani dużych żółtych kwiatów na łące, ani jaskółek pijących w locie, ocierających się skrzydłami o taflę małej rzeczki. Aż do szóstej siedząc gromadami u stóp wierzb, jego koledzy i on odmawiawiali chórem officium Matki Boskiej, albo czytali pa dwa głosy brewiarz młodych kleryków.
Ksiądz Mouret uśmiechnął się, gromadząc głownie. Nic w tej przeszłości nie znajdował, prócz wielkiej czystości, doskonałego posłuszeństwa. Był lilią, której piękna woń zachwycała jego przełożonych. Nie przypominał sobie żadnego złego uczynku. Nigdy na spacerach, kiedy dwaj dyrektorowie nadzorujący szli na gawędę, do którego proboszcza w okolicy, nie korzystał z zupełnej swobody, aby wypalić papierosa za płotem lub pobiedz na piwo z kolegą. Nigdy nie chował romansów pod siennikiem, ani trzymał butelek anizetki w głębi nocnej szafki. Przez długi czas na-