Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/155

Ta strona została przepisana.

nadzwyczajne. A kiedy się zbliżał dzień Świętej Trójcy, był wynagrodzony ponad wszelką miarę, opanowany tem wzruszeniem, jakiem się napełniają seminarya w wilię święceń. Było to wielkie święto, niebo otwierające się, aby wybrani mogli się podnieść na wyższy stopień. On, piętnaście dni naprzód już pościł o chlebie i wodzie. Zapuszczał firanki w swojem oknie, aby nawet dnia nie widzieć, padając na twarz w ciemnościach, błagając, aby Jezus przyjął jego ofiarę. Przez cztery dni ostatnie, ogarniał go niepokój, skrupuły tak straszne, że zrywał się w nocy, aby iść zastukać do drzwi obcego księdza prowadzącego rekolekcye, czasem karmelity bosego, często protestanta nawróconego, o którym krążyła cudowna jakaś historya.
Spowiadał się przed nim z całego życia głosem przerywanym od łkań. Tylko rozgrzeszenie uspakajało go, odświeżało, jakby się wykąpał w łasce. Zrana w owym wielkim dniu był cały biały; miał tak żywe poczucie tej białości, iż zdawało mu się, że światło bije od niego. Dzwon kościelny dźwięczał donośnie, a poza wysokiego muru dziedzińca szły zapachy czerwcowe, lewkonii w kwiecie, rezedy, heliotropów.
W kaplicy oczekiwali krewni, w galowym stroju, wzruszeni do tego stopnia, że kobiety szlochały pod swemi woalkami. Przeciągał cały szereg: dyakoni w ornatach złotych, mający otrzymać