Naprzeciw rozległa płaszczyzna rozciągała się bardziej tragiczna przy nieszczerej bladości księżyca. Drzewa oliwne, migdałowe, drzewa płonne, stanowiły pośród chaosu wielkich skał, szare plamy, aż do ciemnej linii pagórków na widnokręgu. Były tam szerokie smugi cienia, pogarbione grzbiety gór, płaty krwawe ziemi, w których zdawały się przeglądać czerwone gwiazdy, kredowe białości podobne do rozrzuconej kobiecej szaty odsłaniającej ciało zanurzone w ciemnościach, uśpione w zagłębieniach gruntów. W nocy ta wieś gorąca dyszała szczególniejszem rozpasaniem namiętności. Spała odkryta, rozmamana, wykręcona, z osłonkami rozstawionymi, podczas gdy wielkie, ciepłe westchnienia ziały z alej, wonie potężne kobiety pocącej się we śnie. Rzekłby kto, jaka silna Cybela, przewrócona na grzbiet z łonem wystającem, z brzuchem w blasku księżyca, pijana od zapałów słońca i marząca jeszcze o zapłodnieniu. Ksiądz Mouret śledził oczami wzdłuż tego wielkiego ciała, ścieżkę na Olivette, wązką, płową wstążkę, wydłużającą się jak puszczone wolno sznurowadło od gorseta. Słyszał jak brat Archangiasz podnosi spódnice dziewczynek, które smagał aż do krwi, plując w twarz dziewczętom, wydzielając z siebie smrodliwą woń kozła nigdy nienasyconego.
Widział Rozalię śmiejącą się ukradkiem ze swoją miną lubieżnego zwierzęcia i ojca Bambousse rzucającego w jej plecy bryłami ziemi. I tam jeszcze jak sądził zdrów był, z karkiem nieco rozgrzanym
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/163
Ta strona została przepisana.