Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/164

Ta strona została przepisana.

przez ten piękny poranek Czuł tylko za plecami szum, te zmięszane szmery życia, które słyszał niewyraźnie już od rana podczas mszy; gdy słońce weszło było przez stłuczone szyby. Natura nigdy nie zakłócała jego spokoju tak, jak o tej porze nocnej, ze swą piersią olbrzymią, swojemi miękienui cieniami, połyskami bursztynowej skóry, całą tą nagością bogini, zaledwie przysłoniętej srebrzystym muślinem księżyca.
Młody ksiądz spuścił oczy, popatrzył na Artody. Wieś powalona była snem ciężkim, zmęczonym, zapadła w nicość, w jakiej śpią chłopi. Ani jednego światła. Domostwa były to czarne kupy poprzecinane białemi pasami poprzecznych uliczek, oświeconych przez księżyc. Psy nawet chrapały na progu zamkniętych drzwi. Może Artodowie zatruli probostwo jaką klęską szkaradną? Słyszał za sobą ciągle wzrastanie owego szmeru, którego zbliżanie się udręczało go takim niepokojem. Teraz chwytał uchem, jakby dreptanie stada, czuł przypływ kurzawy, tłustej od wyziewów gromady zwierząt. Powracały mu jego myśli z dzisiejszego poranka, o tej garści ludzi rozpoczynających czasy na nowo, wyrastających wśród dzikich skał, jakby garść ostów przez wiatr rozsianych. Czuł się obecnym przy powolnem wykluwaniu się rasy. Gdy był dzieckiem nic go tak nie zdumiewało, nic go tak nie przesuszało, jak te miryady owadów, które widział dobywające się nagle z jakiej szpaty, gdy podnosił pewne wilgotne kamienie. Arto-