Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/166

Ta strona została przepisana.

nątrz blaskiem wielkiego ogniska, przepychem piekielnej zabawy, w której wirowały miesiąc maj, rośliny, zwierzęta, dziewczyny z Artodów, chwytające zajadle drzewa między nagie swe ramiona. Poczem schylając się ujrzał przed sobą kurniki Dezyderyi, czarne, dymiące się parą. Nie odróżniał wyraźnie przegródek dla królików, grząd kurzych, budy kaczej. Była to jedna masa tkwiąca w smrodliwości, śpiąca jednym, wspólnym tchem zapowietrzonym. Pode drzwiami obory przechodził kwaśny zapach kozy a mały prosiak, wywrócony brzuchem do góry, sapał spokojnie obok pustej miski. Wielki, żółty kogut Aleksander, wydał ze swej miedzianej gardzieli okrzyk, który pobudził w oddali jedno po drugiem, namiętne wołania wszystkich kogutów we wsi.
Nagle ksiądz Mouret sobie przypomniał. Ta gorączka, której pościg słyszał dosięgła go w kurnikach Dezyderyi, wobec kur gorących jeszcze po zniesieniu się i matek króliczych, wydzierających sobie sierść z brzucha. I poczuł teras tak wyraźcie jakiś oddech na swej szyi, że odwrócił się, aby zobaczyć wreszcie kto go brał tak za kark. I przypomniał sobie Albinę w Paradou, i te drzwi zatrzaskujące się po ukazaniu zaczarowanego ogrodu; przypomniał ją sobie, gdy galopowała wzdłuż ciągnącego się bez końca muru, biegła na zawody z kebryoletem, rzucała na wiatr liście brzozy i pocałunki; przypomniał ją sobie jeszcze o zmroku, gdy śmiała się z przekleństw brata Archangiasza