Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/170

Ta strona została przepisana.

szcze matką; jej ręce nie podawały mu Jezusa, jej postać nie przybierała zaokrągleń płodnej dojrzałości. Ona nie była królową nieba, zstępującą w złotej koronie, w złotych szatach, niby ziemska księżniczka niesiona w tryumfie przez orszak cherubinów. Ona nie okazywała się nigdy straszną, nie przemówiła do niego nigdy z surowością wszechpotężnej pani, na której sam widok czoła chylą się ka ziemi.
Na nią śmiał patrzeć, kochać ją, bez obawy wzruszenia się mięką linią jej ciemnych włosów, roztkliwiały go tylko jej nagie stopy, stopy miłości, kwitnące niby ogród dziewictwa, zbyt cudownie, by zaspokoił swą ochotę do okrycia ich pieszczotami. Napełniała pokój zapachem lilii. Była lilią srebrną w naczyniu złotem, czystością drogocenną, wieczną, nieskazitelną. Pod jej białą zasłoną tak szczelnie otulającą, nie było już nic ludzkiego, tylko dziewiczy płomień, palący się zawsze jednostajnym ogniem. Wieczorem, kładąc się, zrana, przy zbudzeniu, zastawał ją z tym samym uśmiechem zachwytu. Rozbierał się przy niej śmiało jak wobec własnej skromności.
— Matko przeczysta, Matko niepokalana, Matko dziewico, módl się za mną — jąkał trwożliwie, przyciskając się do stóp Najświętszej Panny, jak gdyby słyszał za plecami donośne cwałowanie Albiny. — Tyś moją ucieczką, źródłem mej pociechy, świątynią mej mądrości, wieżą z kości słoniowej, w której zamknąłem moją niewinność. Oddaję się w twoje ręce niezmazane, błagam, weź mię, okryj