Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/178

Ta strona została przepisana.

— Słyszałem cię — wyszeptał jeszcze. — Chodziłaś po cichutku.
Ucieszyła się słówkiem ty. Zbliżyła się, przy kucnęła przed łóżkiem, aby twarzą być na poziomie jego twarzy.
— Jak się czujesz? — zapytała.
I z kolei czuła słodycz tego ty, które po raz pierwszy przechodziło przez jej usta.
— O, jużeś zdrów — mówiła. — Czy wiesz, że płakałam przez całą drogę, kiedy wracałam ztamtąd ze złą wieścią. Powiadano mi, że masz malignę, że ta złośliwa gorączka, jeżeli cię nie zabije, to ci zabierze rozum... Jak ja ściskałam twego wuja Paskala, kiedy cię tu przywiózł na rekonwalescencyę.
Obciągała pościel na łóżku z macierzyńską pieczołowitością.
— Widzisz, te tam skały rozpalone, były niedobre dla ciebie. Tobie trzeba drzew, świeżości, spokoju... Doktór nawet nie powiedział, że cię tu schował. To sekret pomiędzy nim i tymi co cię kochają. Miał cię za straconego... Nie bój się, tu nikt nam nie będzie przeszkadzał. Wuj Jeanbernat pali sobie fajkę przy swoich sałatach. Inni będą się o ciebie dowiadywali w sekrecie. I doktór nawet już nie przyjedzie, bo teraz ja będę twoim doktorem... Podobno lekarstwa są ci niepotrzebne. Potrzeba ci miłości, słyszysz?
Zdawał się nierozumieć z pustą jeszcze czaszką. Chociaż głową nie poruszał, oczy jego przetrząsały