Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/179

Ta strona została przepisana.

wszystkie kąty, sądziła więc, że nie pokoi go myśl, gdzie się znajduje.
— To mój pokój — rzekła. — Oddałam go tobie. Ładny jest, prawda? Wzięłam najpiękniejsze meble ze strychu i uszyłam te firanki z perkalu, żeby mię dzienne światło nie raziło. A ty wcale mi nie przeszkadzasz. Będę spała na drugiem piętrze. Są jeszcze trzy czy cztery pokoje puste.
Nie przestawał jednak niepokoić się.
— Sama jesteś? — napytał.
— Tak. Dlaczego mię pytasz o to?
Nie odpowiedział, mrucząc z niechęcią:
— Śniłem, ciągle mi się śni... Słyszę dzwony i to mię właśnie męczy.
Po chwili odezwał się znów:
— Idź, zamknij drzwi, zasuń rygle. Chcę żebyś była sama, zupełnie sama.
Kiedy powróciła, przynosząc krzesło i siadając u jego wezgłowia, ucieszył się jak dziecko, powtarzając:
— Teraz, nikt nie wejdzie. Nie będę już słyszał dzwonów... Ty, kiedy mówisz, sprawiasz mi ulgę.
— Czy chcesz pić? — spytała.
Dał znak, że nie. Patrzył na ręce Albiny z miną tak zdziwioną, taki zachwycony ujrzeniem ich, że uśmiechając się położyła jedną na brzegu poduszki. Zesunął głowę i oparł policzek na tej małej świeżej rączce. Zaśmiał się lekko, mówiąc:
— A, miękie to jak jedwab. Zupełnie, jakby mi