Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/180

Ta strona została przepisana.

powiew od niej szedł we włosy... Nie zabieraj jej proszę cię...
Nastąpiło długie milczenie. Patrzyli na siebie z wielką przyjemnością. Albina przeglądała się ze spokojem w tępo patrzących oczach rekonwalescenta. Sergiusz zdawał się słuchać jakichś nieokreślonych zwierzeń, które mu czyniła malutka świeża rączka.
— Ona jest bardzo dobra twoja ręka — odezwał się znowu. — Nie wyobrażasz sobie, jak mi ona pomaga... Zupełnie jakby wchodziła we mnie, aby mię oswobodzić od bólu, który mam w członkach. To jakby pieszczota całego ciała, wszędzie przynosi mi ulgę, wyleczenie.
Pocierał delikatnie swój policzek, ożywiał się, jakby wskrzeszony.
— Powiedz, nie będziesz mi dawała nic brzydkiego do picia, nie będziesz mię męczyła rozmaitemi lekarstwami?... Twoja ręka, widzisz, wystarczy. Jestem tu dlatego, byś mi ją położyła pod głowę.
— Mój dobry Sergiuszu — rzekła Albina — musiałeś bardzo cierpieć, nieprawdaż?
— Cierpieć? Tak, tak, ale to już dawno... Spałem źle, miałem sny przerażające. Gdybym mógł tobym ci opowiedział wszystko.
Zamknął oczy na chwilę, zrobił wielki wysiłek pamięci.
— Nic nie widzę, wszystko czarne — mówił. — To szczególne, przybywam z dalekiej podróży. Nie