Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/181

Ta strona została przepisana.

wiem już nawet skąd wyjechałem. Miałem gorączką, galopującą mi po żyłach jak zwierzę... Otóż to, przypominam sobie... Wiecznie ta sama zmora czołgania się po nieskończonych podziemiach. Przy pewnym silnym bólu podziemie nagle zamurowywało się. Kupa kamieni spadała ze sklepienia, ściany zacieśniały się, ja zziajany, ogarnięty wściekłością, aby się koniecznie wydostać, wgłębiałem się w przeszkodę, robiłem nogami, pięściami, głową, z rozpaczą czując, że nigdy nie przebędę tych zwalisk coraz to większych... To znów często wystarczało dotknięcie palcem, aby się wszystko rozwiało, szedłem swobodnie chodnikiem rozszerzonym, czując tylko znużenie po ataku.
Albina chciała mu położyć rękę na ustach.
— Nie, mówienie mię nie męczy. Widzisz, ja mówię do ciebie cichutko. Wydaje mi się, że myślę i że ty mię słyszysz... Co najdziwniejsze było w mojem podziemiu, to że mi nawet na myśl nie przyszło cofnąć się, szedłem naprzód zawzięcie, mimo przekonania, że trzeba będzie tysiąców lat, aby uprzątnąć chociaż jedno z rumowisk. Było to zadanie konieczne, które musiałem wypełnić pod karą największych nieszczęść. Ze stunczonemi kolanami, bijąc czołem o skałę, pracowałem z pilnością pełną udręczenia, ze wszystkich sił, aby dojść jak można najprędzej. Dojść — gdzie?... nie wiem, nie wiem...
Zamknął oczy, myśląc, szukając. W końcu skrzy-