Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/182

Ta strona została przepisana.

wił się lekceważąco i, cisnąc się znów do ręki Albiny, mówił z uśmiechem:
— Ależ to głupstwo, jestem dzieckiem!
Dziewczyna, chcąc się przekonać, że on naprawdę cały należy do niej, wypytywała go, naprowadzając znów do tych niejasnych wspomnień, które on przywoływał. Nie pamiętał nic, był rzeczywiście w szczęśliwem dzieciństwie. Zdawało mu się, iż wczoraj się narodził.
— O, jeszcze nie jestem silny — rzekł. — Widzisz, najdalej jak zapamiętam, to było w łóżku, które mi piekło całe ciało; głowa moja tłukła się po jakichś rozżarzonych węglach; nogi ścierały się, trąc jedna o drugą bez ustanku... Bardzo źle było ze mną! Zdawało mi się, że zmieniają mi ciało, że mi zabierają wszystko, że reparują mnie, jak połamaną maszynę...
Przy tych słowach znów się zaśmiał i mówił:
— Będę więc nowiuteńki. Odnowiło mię to porządnie, żem chorował... Ale o co mię pytałaś? Nie, nikogo tam nie było. Cierpiałem sam w takiej czarnej dziurze. Nikogo, nikogo. I po za tem nic niema, nic nie widzę... Ja jestem twojem dzieckiem, chcesz? Nauczysz mię chodzić. Ja ciebie tylko widzę teraz. Nic mię nie obchodzi, co nie jest tobą. Mówię ci, że już nie pamiętam. Przyszedłem, ty mię wzięłaś i na tem koniec.
I rzekł jeszcze uspokojony, pieszczotliwy:
— Teraz twoja ręka jest ciepła. Taka dobra jak słońce... Nie rozmawiajmy już. Ja się grzeję.