Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/183

Ta strona została przepisana.

W dużym pokoju, drżąca cisza spływała z niebieskiego sufitu. Spirytusowa maszynka zgasła i para z imbryka wychodziła coraz to węższym paskiem. Albina i Sergiusz oboje głowami oparci na tej samej poduszce, patrzyli na duże firanki perkalowe w oknach. Zwłaszcza oczy Sergiusza zwracały się tam, jak do białego źródła światła. Kąpał się w niem, niby w półmroku zastosowanym do sił rekonwalescenta. Domyślał się słońca za jednym żółciejszym rogiem firanki i to mu wystarczało. Słuchał przeciągłego szumu drzew w oddali, a w prawem oknie, zielonawy cień wysokiej gałęzi zarysowany ostro pogrążał go w niepokojące marzenie o tym borze, który czuł tak blisko.
— Czy chcesz, abym podniosła firanki? — zapytała Albina, oszukana upartym kierunkiem jego wzroku.
— Nie, nie — odpowiedział z pośpiechem.
— Pogoća. Miałbyś słońce. Zobaczyłbyś drzewa.
— Nie, błagam cię... Nic nie chcę. Ta gałęź, którą widać męczy mnie, rusza się, rośnie, jakby żywa... Zostaw twoją rękę, będę spał. Jest zupełnie biało... Tak dobrze...
I zasnął z prostotą dziecka a Albina pilnowała go dmuchając mu na twarz, aby sen jego odświeżyć.