Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/184

Ta strona została przepisana.
II.

Nazajutrz zasłociło się, deszcz padał. Sergiusz, znowu w gorączce przemęczył się cały dzień z oczyma rozpaczliwie utkwionemi w firanki, skąd padał blask niepewny, piwniczny, szary. Nie domyślał się już słońca, szukał tego cienia, którego się bał poprzednio, owej gałęzi wysokiej, co mu zginęła w deszczowej mgle i zabrała bór ze sobą. Nad wieczór trochę nieprzytomny, bredząc, zawołał z płaczem do Albiny, że słońce umarło, ż całe niebo, wszystkie pola opłakiwały śmierć słońca. Musiała go pocieszać jak dzieciaka, obiecując mu słońce, zapewniając że ono wróci, że mu je da. Ale ubolewał także nad roślinami. Nasiona musiały męczyć się pod ziemią w oczekiwaniu światła; miały swoje zmory, śniły, że się czołgają wzdłuż podziemiów zatrzymywane przez rumowiska, walcząc zaciekle, aby wydostać się na słońce. I począł płakać ciszej, mówiąc, że zima to choroba ziemi, że on umrze razem z ziemią, jeżeli wiosna nie wyleczy ich obojga.
Przez trzy dni jeszcze trwała słota. Ulewy spadały na drzewa, hucząc w oddali niby wody wzbie-