Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/185

Ta strona została przepisana.

rające. Wicher uderzał w okna z zajadłością ogromnych fal. Na żądanie Sergiusza, Albina zamknęła szczelnie okiennice. Przy zapalonej lampie, firanki nie szarzały mu już tak żałobnie, ołowiana barwa nieba nie wciskała się już najmniejszemi szparami płynąc aż ku niema, niby pył zagrzebujący go. Leżał apatyczny z rękami wychudzonemu, z głową bladą, tem słabszą, im bardziej chorą była natura. W pewnych chwilach czarnych chmur, gdy skręcone drzewa trzeszczały, gdy na ziemi pokładały się trawy pod ulewą, niby włosy topielca, on bez tchu, konał prawie, sam zbity przez uragan. A przy najlżejszem wyjaśnieniu się, przy najmniejszym kawałku błękitu między dwoma chmurami, oddychał, napawając się ukojeniem odświeżonych liści, bielejących ścieżek, pól pijących swój ostatni łyk wody.
Teraz Albina z kolei pragnęła słońca; dwadzieścia razy na dzień stawała przy oknie w sieni, badała horyzont, cieszyła się najmniejszą białą plamą, niepokoiła się ciemnemi masami z miedzianym odblaskiem, z groźbą gradu, bojąc się, aby jaka chmura zbyt czarna nie zabiła jej kochanego chorego. Mówiła o sprowadzeniu doktora Paskala, ale Sergiusz nie chciał nikogo, odpowiadając:
— Jutro będzie słońce na firankach, wyzdrowieję.
Raz wieczorem, kiedy mu było bardzo źle, Albina dała mu swą rękę, aby oparł na niej policzek. Ręka nic mu nie pomogła, a ona płakała nad swoją