Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/186

Ta strona została przepisana.

niemocą. Od kiedy popadł znów w odrętwienie zimowe, nie czuła się już dość silną, aby go mogła uwolnić od nękającej go zmory. Potrzebowała współudziału wiosny. Ona sam? nikła, ręce miała lodowate, oddech krótki, nie umiejąc już tchnąć życia w niego. Godzinami błąkała się po dużej posmutniałej komnacie. Gdy przechodziła przed lustrem, widziała siebie poczerniałą, zdawało się jej, że jest brzydką.
Wreszcie pewnego rana, gdy poprawiała poduszki, nie śmiejąc jeszcze probować rozpierzchłego już uroku swych rąk, zdało jej się, iż odnajduje ów uśmiech z pierwszego dnia na ustach Sergiusza, którego szyję musnęła właśnie końcem palców.
— Otwórz okiennice — rzekł.
Pomyślała, że mówi w gorączce, bo przed godziną widziała z okna sieni żałobny horyzont.
— Śpij — odpowiedziała smutnie — obiecałam cię obudzić przy pierwszym promieniu... Śpij jeszcze, słońca niema.
— Jest, ja czuję, słońce jest... otwórz okiennice.