Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/189

Ta strona została przepisana.

horyzont. Rodził się. Wydawał lekkie, mimowolne okrzyki, zalany światłem, bity falami gorącego powietrza, czuł życie wchodzące weń gwałtownym prądem. Ręce jego wyciągnęły się i runął, opadł na poduszki w jakiemś omdleniu.
Co za dzień pełen szczęścia i wzruszeń! Słońce wchodziło z prawej strony, zdala od alkowy. Sergiusz przez cały ranek przypatrywał się jego stopniowemu posuwaniu się. Widział jak idzie ku niemu, żółte jak złoto, mieniące się na starych meblach, zesuwająca się czasem na ziemię, niby kawał materyi rozwiniętej. Był to pochód powolny, pewny, zbliżanie się kochanki, prostującej swe jasne członki, wyciągającej się aż do alkowy ruchem rytmicznym, z rozkoszną powolnością wzbudzającą szalone pragnienie posiadania. Wreszcie koło drugiej, płachta słońca opuściła ostatni fotel, weszła wzdłuż kołdry, rozłożyła się na łóżku, jakby rozpuszczone włosy. Sergiusz poddał swe wychudzone ręce rekonwalescenta tej pieszczocie gorącej, przymykał oczy, czuł biegnące po każdym z jego palców ogniste pocałunki, kąpał się w świetle, w uścisku słońca. I zamykając zupełnie oczy, wyjąkał do Albiny pochylającej się nad nim z uśmiechem:
— Zostaw mnie, nie ściskaj mię już tak mocno... Jakim sposobem ty mnie tak całego trzymasz w swem objęciu?
Potem słońce zeszło z łóżka, odeszło na lewo w swoim zwolnionym pochodzie. A Sergiusz pa-