Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/190

Ta strona została przepisana.

trzył za niem znowu, jak się obracało, przesiadając się z krzesła na krzesło, i żałował, iż nie zatrzymał go na swej piersi. Albina została przy łóżku. Oboje obejmując się za szyję, widzieli niebo, jak bladło zwolna.
Chwilami, niezmierny dreszcz zdawał się go pobielać jakiemś nagłem wzruszeniem. W osłabieniu swem czuł się tu dobrze, odnajdując odcienia wytworne, których nigdy nie podejrzywał. Nie był to sam błękit, ale błękit różowy, błękit liliowy, błękit żółty, ciało żyjące, obszerna nagość niepokalana, dysząca jak pierś kobiety. Za każdem nowem spojrzeniem w dal, miał niespodzianki, nieznane zakątki powietrza, uśmiechy dyskretne, czarujące zaokrąglenia, gazy kryjące w głębi dostrzeżonych rajów wielkie wspaniałe ciała bogiń. I ulatywał, lekki po chorobie, wśród tych mieniących się jedwabiów, w tym puchu niewinnym błękitu. Jego wrażenia unosiły się po nad jego istotą omdlewającą. Słońce zniżało się, błękit roztapiał się w czystem złocie, żyjące ciało nieba bladło jeszcze zasuwając się zwolna wszystkiemi odcieniami nocy. Ani jednej chmurki, jakby ciche układanie się do snu dziewicy, rozebranie się, które dawało widzieć zaledwie pasek wstydliwości na horyzoncie. Wielkie niebo spało.
— A, drogi dzieciak — powiedziała Albina, patrząc na Sergiusza, który, przytulony do niej, zasnął jednocześnie z niebem.
Położyła go, zamknęła okna. Ale nazajutrz od