Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/191

Ta strona została przepisana.

samego świtu były otwarte. Sergiusz nie mógł już żyć bez słońca. Nabierał sił, przyzwyczajał się do silniejszych powiewów, od których ulatywały firanki alkowy. Nawet błękit, nieśmiertelny błękit począł mu się wydawać mdłym. Nudziło mu się być łabędziem, jakąś białością i pływać bez końca po przejrzystem jeziorze nieba. Dochodził do pożądania jakiego przypływu czarnych chmur, któreby przerwały monotonię tej wielkiej czystości. W miarę jak zdrowie powracało, czuł potrzebę silniejszych wrażeń. Teraz całemi godzinami patrzał na zieloną gałąź. Chciałby ją widzieć rosnącą, rozwijającą się tak, aby mu aż do łóżka zarzuciła odrośle. Już mu nie wystarczała, podrażniała tylko jego pragnienia, mówiąc mu o tych drzewach, których głębokie wołania słyszał, nie mogąc dostrzedz ich wierzchołków. Było to nieskończone szeptanie liści, gawęda biegnących wód, szelest skrzydeł, jeden wielki głos, przeciągły, drgający.
— Kiedy będziesz mógł wstać — mówiła Albina — usiądziesz sobie przed oknem... Zobaczysz, piękkny ogród!
Zamykał oczy, mówił z cicha:
— O, ja widzę ogród, słyszę... Wiem gdzie są drzewa, gdzie wody, gdzie rosną fiołki.
I znów zaczynał:
— Ale ja widzę źle, widzę bez światła... Trzeba mieć dużo sił, żeby pójść aż do okna.
Czasami znów kiedy sądziła, że zasnął, Albina znikała na całe godziny a wchodząc zastawała go