Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/192

Ta strona została przepisana.

z oczyma błyszczącemi od ciekawości, trawionego niecierpliwością. Krzyczał do niej:
— Zkąd wracasz?
I brał ją za ramiona, wąchał jej spódnice, stanik, policzki.
— Pachniesz różnemi doskonałemi rzeczami... Co, chodziłaś po trawie?
Ona śmiała się, pokazywała mu buciki mokre od rosy.
— Wracasz z ogrodu! Wracasz z ogrodu! — powtarzał ucieszony. — Ja wiedziałem kiedyś weszła, wyglądałaś jak wielki kwiat... Przynosisz mi cały ogród w swej sukni.
Trzymał ją przy sobie, wdychając jej zapach, jakby zapach bukietu. Powracała czasem z kawałeczkami cierni, liści, drzewa, przyczepionemi do jej ubrania. Wtedy porywał te rzeczy, chował je pod swą poduszkę, niby relikwie. Pewnego dnia przyniosła mu pęk róż. Był tak wzruszony, że się rozpłakał. Całował kwiaty, kładł je ze sobą, w swem objęciu. Ale kiedy zwiędły, doznał takiej przykrości, iż zabronił Albinie zrywania ich na przyszłość. Wolał ją, równie świeżą, równie pachnącą, i ona nie więdła, jej ręce, jej włosy, jej policzki, zawsze jednakowo pachniały. W końcu sam ją posyłał do ogrodu, polecając, aby nie wracała prędzej niż w godzinę.
— Widzisz — mówił — tym sposobem mam słońce, mam powietrze, mam róże aż do jutra.
Często gdy powracała zdyszana, wypytywał ją,