Morze zieloności wprost, na prawo, na lewo, wszędzie. Morze toczące swe fale aż na krańce horyzontu bez żadnej przeszkody czy to domu, czy kawałka muru, czy drogi. Morze bezludne, dziewicze, święte, roztaczające swą dziką słodycz w niewinności osamotnienia. Słońce jedynie tu wchodziło, tarzało się złotą płachtą po łąkach, zarzucało aleje rozpędem swych rozbieganych promieni, zawieszało pomiędzy drzewa swe delikatne włosy, piło ze źródeł jasnemi wargami, przejmującemi wodę drżeniem. W tym pyle z płomieni, wielki ogród bujał rozszalały niby szczęśliwe zwierzę, puszczone na koniec świata, zdala od wszystkiego, wolne od wszystkiego. Była tu taka przeobfitość ulistnień, takie wezbranie barw, iż ogród był ukryty z końca w koniec, zalany, zatopiony. Nic tylko stoki zielone, łodygi wybuchające jak fontanny, masy pieniące się, firanki lasów hermetycznie zasunięte, wlokące się po ziemi płaszcze pnących się roślin, gromady gałęzi olbrzymich zwieszające się ze wszystkich stron.
Zaledwie po pewnym czasie można było rozpo-
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/195
Ta strona została przepisana.
IV.