Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/196

Ta strona została przepisana.

znać pod niezmiernem najściem soków, dawny rysunek Paradou. Naprzeciw w ogromnym jakby cyrku, musiał się znajdować kwietnik, a na nim zapadnięte fontanny, połamane poręcze, popaczone schody, zwalone posągi, których białości widniały w głębi czarnej murawy. Dalej za niebieską linią jakiejś wody, rozpościerała się gęstwina drzew owocowych; jeszcze dalej widać było fioletowate głębie wysokiego starodrzewu, poprzecinane światłem, las, który stał się napowrót dziewiczym, którego wierzchołki okrywały się bez końca pączkami, poplamione zielonością żółtą, zielonością bladą, zielonością potężną wszelkich odcieni. Na prawo bór wdzierał się po wysokościach zasadzał małe lasy sosen, ginął w nędznych zaroślach, podczas gdy nagie skały tłoczyły się niby rumowiska po zawaleniu się góry, zakrywając horyzont; roślinność gorąca rozrywała tam ziemię, rośliny potworne, nieruchome w spiekocie, jakby gady uśpione; sitka srebrna, bryzgi wyglądające z daleka na kurzawę z pereł, wskazywały tam wodospad, źródło owych wód spokojnych płynących tak leniwie wzdłuż kwietnika. Na lewo wreszcie rzeka płynęła wpośród rozległej łąki rozdzielającej się na cztery strumyki, których kapryśne zakręty popod trzciny, wśród wierzb, widać było za wielkiemi drzewami; jak okiem dojrzeć ciągnęły się pastwiska, pejzaż skąpany w niebieskawym oparze, szmat światła tonącego zwolna w zazielenionym błękicie