zachodu. Paradou, trawnik, las, skały, wody, łąki, zajmowały całą szerokość nieba.
— Paradou — wybełkotał Sergiusz, wyciągając ramiona, jakby chciał cały ogród do swej piersi przycisnąć.
Chwiał się, Albina musiała go posadzić na fotelu. Tu pozostał dwie godziny nic nie mówiąc. Z brodą na ręku patrzył. Chwilami powieki jego mrugały, czerwoność zalegała mu policzki. Patrzył zwolna z głębokiem zdziwieniem. Było to zbyt rozległe, zbyt złożone, zbyt silne.
— Ja nie widzę, ja nie rozumiem — zawołał, wyciągając ręce do Albiny ruchem najwyższego zmęczenia.
Dziewczyna wtedy oparła się o poręcz fotela. Obróciła jego głowę, zmusiła, aby patrzył znowu. Mówiła mu półgłosem:
— To nasze. Nikt nie przyjdzie. Jak wyzdrowiejesz, będziemy się przechadzali. Będziemy mieli chodzenia na całe nasze życie. Pójdziemy, gdzie ty zechcesz... Gdzie ty chcesz iść?
Uśmiechał się, odpowiadał:
— O, niedaleko. Pierwszego dnia o dwa kroki odedrzwi. Bo widzisz, jabym upadł... Ot, pójdę tam, pod to drzewo, przy oknie.
Ona zaczęła znów łagodnie:
— Czy chcesz pójść na kwietnik? Zobaczysz krzaki róż, wielkich kwiatów, które wszj3tko zjadły, aż do alei dawniejszych, zasadzając je swemi bukietami. A może wolisz sad, gdzie nie mogę
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/197
Ta strona została przepisana.