Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/200

Ta strona została przepisana.
V.

Przyprowadzała go tak codziennie do okna w godzinach mniej upalnych. Próbował już chodzić sam po parę kroków, opierając się na meblach. Jego policzki miewały różowe przebłyski, ręce traciły woskową przezroczystość. Ale wśród tego powrotu do zdrowia, ogarnięty był jakiemś osłupieniem zmysłów, sprowadzającem go do życia roślinnego, niedołężnej, wczoraj narodzonej istoty. Był rośliną tylko, czując jedynie, powietrze, w którem się nurzał. Zamykał się w sobie, zbyt ubogi jeszcze w krew, aby rozlewać się na zewnątrz, trzymał się ziemi, pijąc całem ciałem wszystkie jej soki. Było to drugie poczęcie się, powolne kłucie się w gorącem, wiosennem jaju. Albina, pamiętająca pewne słowa doktora Paskala, doznawała wielkiej trwogi, widząc go ciągle takiem dzieciątkiem, takim naiwnym, głupowatym. Słyszała była o tem, iż pewne choroby zostawiają po sobie pomięszanie zmysłów. I godzinami zapominała się, patrząc na niego, wysilając się jak matka na uśmiechy, któreby jego uśmiech wywołały. Nie śmiał się jeszcze. Kiedy mu przesuwała rękę przed oczyma, nie wi-