Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/201

Ta strona została przepisana.

widział, nie śledził tego cienia. Kiedy mówiła do niego, ledwie że obracał z lekka głowę w stronę głosu. Miała tylko jedną pociechę: rósł wspaniale, był pięknem dzieckiem.
Przez cały tydzień otaczała go delikatnemi staraniami. Czekała, aby dorósł. W miarę jak dostrzegała pewne przebudzenia, nabierała otuchy, że czas zrobi z niego człowieka. Były to lekkie wstrząśnienia, gdy go dotykała. Wreszcie jednego wieczora zaśmiał się słabo. Nazajutrz, posadziwszy go przy oknie, zeszła do ogrodu i zaczęła biegać i wołać go. Znikała pod drzewami, przebiegała po słońcu, wracała zdyszana, klaszcząc w ręce. On z zamglonemi oczyma nie widział jej zrazu wcale. Ale gdy rozpoczynała znów bieganie, chowając się to wyskakując z za każdego krzaka, krzycząc do niego, zwrócił w końcu oczy na białą plamę jej spódnicy. A kiedy zatrzymała się nagle przed oknem, z twarzą podniesioną, wyciągnął ręce, jakby chciał iść ku niej. Powróciła i uściskała go pełna dumy.
— Ach, zobaczyłeś mię, zobaczyłeś! — wołała. — Pójdziesz do ogrodu zemną, prawda?... Ach, żebyś wiedział, jak mnie martwisz od kilku dni tem udawaniem głupiego, co ani mię widzi, ani słyszy!
Zdawał się słuchać jej z pewną przykrością i pochylił głowę lękliwym ruchem.
— A lepiej ci jednak — mówiła dalej. — Jesteś już taki silny, że możesz zejść kiedy zechcesz... Czemu już nic do mnie nie mówisz? Czy zgubiłeś język?