Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/202

Ta strona została przepisana.

A tu niemowlę! Pokazuje się, że muszę go uczyć mówić!
I w istocie bawiła się nazywaniem mu przedmiotów, których on się dotknął. Bełkotał, podwajał sylaby, nie wymawiając czysto ani jednego wyrazu. Skłaniała go do przechadzek po pokoju. Gdy pod trzymując prowadziła go od łóżka ku oknu, była to wielka podróż. Dwa czy trzy razy w drodze omało nie upadł, z czego śmiała się serdecznie. Raz usiadł sobie na ziemi i namęczyła się niemało, zanim się jej udało go podnieść. Potem przedsiębrała z nim wycieczkę w koło pokoju, sadzając go na kanapie, na fotelach, na krzesłach. Wycieczka w koło tego małego światka, zabrała im dobrą godzinę czasu. Wreszcie mógł się już puścić sam o kilka kroków. Wtedy stawała przednim z otwartemi rękami i cofała się, wołając go, tak aby musiał przejść cały pokój, chcąc się znów dostać do oparcia na jej ręku. Kiedy, nadąsany, nie chciał chodzić, wyjmowała swój grzebień, pokazując mu go jak cacko. Wtedy przychodził go wziąć i siedział godzinami spokojnie w kącie, bawiąc się grzebieniem, którym sobie delikatnie pocierał ręce.
Raz zrana, Albina zastała Sergiusza na nogach. Potrafił już otworzyć jedną okiennicę. Próbował chodzić bez opierania się na meblach.
— Patrzcie, jaki zuch! — zawołała wesoło. — Jutro gotów wyskoczyć przez okno, jak mu się da swobodę... Więc już naprawdę silny z nas człowiek teraz?