Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/204

Ta strona została przepisana.

Był to nagły wschód słońca, zasłona nocy gwałtownie pociągnięta, odsłaniająca dzień w jego porannem weselu. Park otwierał się, rozpościerał, kryształowo zielony, świeży i głęboki jak krynica. Sergiusz, oczarowany, stał na progu, pragnąc i wahając się dotknąć stopą tego morza światła.
— Zdawałoby się, że boisz się zamoczyć — rzekła Albina — przecież ziemia jest twarda.
Zdecydował się na jeden krok, zdumiony łagodnym oporem piasku. Przy tem pierwszem dotknięciu ziemi doznał jakiegoś wstrząśnienia, zadrgał życiem, na chwilę wyprostowując się, oddychając jakby wyrósł.
— Dalejże, odwagi — powtórzyła Albina. — Wiesz, żeś mi obiecał zrobić pięć kroków. Idziemy do tego drzewa morwowego, co jest pod oknem... Tam odpoczniesz sobie.
Te pięć kroków zabrały kwadrans czasu. Za każdym wysiłkiem stawał, jakby musiał wyrywać korzenie trzymającego przyziemi. Młoda dziewczyna, popychając go, powiedziała ze śmiechem:
— Wyglądasz jak drzewo, które chodzi.
I oparła go plecami o drzewo morwowe w deszczu słońca padającym z gałęzi. Potem zostawiła go, odbiegła jednym susem, wołając do niego, aby się nie ruszał. Sergiusz ze zwieszonemi rękami, obracał zwolna głowę do parku.
Wiosna się poczynała. Blada zieleń pławiła się w mleku młodości, tonęła w jakiemś łagodnem świetle. Drzewa pozostawały młodociane, kwiaty