Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/205

Ta strona została przepisana.

miały niemowlęce ciała, wody były błękitne, jak błękit naiwny pięknych szeroko otwartych oczu. W każdym listeczku nawet widać było zachwycające przebudzenie się. Sergiusz zatrzymał się na wielkiem żółtem otworzysku, które czyniła przed nim szeroka aleja, wśród gęstej, zielonej masy; przy samym końcu na wschodzie, łąki zroszone złotem zdawały się stanowić owo pole światła, na które schodziło słońce. On czekał, aby poranek wszedł na tę aleję i przypłynął aż do niego. Czuł jego ciepły powiew, zrazu zaledwie muskający go po skórze, potem zwiększający się i tak ostry, że wstrząsał się cały. Rozsmakowywał się w nim coraz wyraźniej, pijąc zdrową gorycz świeżego powietrza, mając w ustach słodkie aromaty, owoce kwaśne, drzewa mleczne. Wdychał ten poranek wraz z zapachami, które przynosił ze swej podróży, zapachy ziemi, lasu cienistego, roślin gorących, zwierząt żywych, cały bukiet zapachów, których moc gwałtowna przyprawiała o zawrót głowy. Słyszał jak idzie cichym lotem ptaka tuż nad trawami, jak wyprowadza z milczenia cały ogród, obdarzając głosem wszystko, czego dotknął i jak mu dźwięczy w uszach muzyką istot i rzeczy. Widział jak idzie z głębi alei, z łąk zroszonych złotem, taki różowy, taki radosny, że rozświecał swą drogę uśmiechem, w dali niby jakaś plama światła, a o kilka kroków już sam blask słońca. I poranek przyszedł uderzyć o drzewo, o które wsparty był