Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/206

Ta strona została przepisana.

Sergiusz. I Sergiusz urodził się w tym początku poranka.
— Sergiuszu, Sergiuszu — zawołał głos Albiny niewidzialnej za wysokiemi krzakami kwietnika. — Nie bój się, ja tu jestem.
Ale Sergiusz już się nie bał. Rodził się w słońcu, w tej kąpieli przeczystej światła, które go zalewało. Rodził się, mając dwadzieścia pięć lat, ze zmysłami nagle otwartemi, ucieszony wielkiem niebem, ziemią szczęśliwą, nadzwyczajnem zjawiskiem tego horyzontu rozpościerającego się dokoła niego. Ten ogród wczoraj mu nieznany, był przedziwną rozkoszą. Wszystko przepełniało go zachwytem, nawet źdźbła traw, nawet kamyki w alejach, nawet tchnienia, których nie widział a które przechodziły mu po policzkach. Całem ciałem brał w posiadanie ten kawałek natury, całował go swemi członkami; usta jego piły, nozdrza wdychały, miał go w uszach, miał go w oczach. Ta natura była jego. Róże na kwietniku, wysokie gałęzie starodrzewu, skały rozbrzmiewające wodospadami, łąki gdzie słońce zasadzało kłosy swego światła, wszystko było jego. I zamknął oczy, rozkoszując się powolnem otwieraniem, aby doznać drugiego przebudzenia.
— Ptaki wyjadły zupełnie poziomki — rzekła Albina, przybiegając zasmucona. — Widzisz, znalazłam tylko te dwie.
Ale zatrzymała się o kilka kroków, patrząc na Sergiusza ze zdziwieniem, zachwycona, wstrząśnięta do głębi.