Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/207

Ta strona została przepisana.

— Jakiś ty piękny! — zawołała.
I zbliżywszy się jeszcze, stanęła zatopiona w nim, szepcząc:
— Nigdy nie widziałam cię takim.
Musiał z pewnością wyróść. Odziany w ubranie swobodne, stał prosto, trochę szczupły jeszcze, z członkami delikatnemi, szeroką piersią i okrągłemi ramionami. Poruszał swobodnie białą szyją, brunatną na karku, odchylając nieco w tył głowę. Zdrowie, moc były na jego twarzy. Nie uśmiechał się, pozostawał w spoczynku, usta miał słodkie a poważne, policzki jędrne, duży nos, oczy szare, bardzo jasne, wszechwładne. Długie włosy okrywające całą jego czaszkę, spadały mu na ramiona w czarnych zwojach a lekki zarost wił mu się przy ustach i na brodzie, dozwalając widzieć białą skórę.
— Piękny jesteś, piękny jesteś — powtarzała Albina, która powoli przykucnęła przed nim, spoglądając pieszczotliwie. — Ale za co gniewasz się teraz na mnie? Dlaczego nic mi nie mówisz?
On stał, nie odpowiadając. Z oczyma gdzieś daleko, nie widział tego dziecka u swych stóp. Odezwał się sam. Rzekł w słońce:
— Jakie światło jest dobre!
I możnaby rzec, że słowa te były właśnie jakąś wibracyą słońca. Ozwały się ledwie wyszemrane, niby tchnienie muzyczne, niby dreszcz życia i ciepła. Od kilku już dni Albina nie słyszała była głosu Sergiusza. I wydał się jej zmieniony tak, jak