Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/208

Ta strona została przepisana.

i Sergiusz. Rozchodził się po parku słodszy od śpiewu ptaków a władzę miał w sobie większą, niż wiatr pochylający gałęzie. Królem był ten głos, rozkazywał. Cały ogród słyszał go, chociaż przeszedł jak jedno tchnienie i cały ogród zadrżał radością, którą on przynosił.
— Mów do mnie — błagała Albina. — Ty do mnie nigdy tak nie mówiłeś. Na górze, w pokoju, kiedy nie byłeś jeszcze niemy, rozmawiałeś z jakimś dziecinnym szczebiotem... Cóż się to stało, że nie poznaję już twego głosu. Przed chwilą myślałam, że głos twój schodzi z drzew, że płynie ku mnie z całego ogrodu, że jest jednem z owych głębokich westchnień, które mię niepokoiły nocami przed twojem przybyciem... Słuchaj, wszystko milczy, aby jeszcze posłyszeć, jak ty mówisz.
Ale on i teraz nie wiedział o jej obecności. A ona przemawiała tkliwiej:
— Nie, nie mów, jeżeli cię to męczy. Usiądź przy mnie. Zostaniemy tu na trawie, dopóki słońce się nie obróci... I popatrz, znalazłam dwie poziomki. O, namęczyłam się niemało. Ptaki wszystko wyjadają. Jedna będzie dla ciebie, obie jeśli chcesz; albo podzielimy je, aby każdej pokosztować... Powiesz mi dziękuję i posłyszę cię.
Nie chciał usiąść, nie chciał poziomek, które Albina wyrzuciła rozżalona. I ona ust już nie otworzyła. Wolałaby go już chorego, jak w pierwszych dniach, kiedy dawała mu swą rękę pod głowę, i kiedy ciuła jak się odradza pod tchnieniem, któ-