Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/209

Ta strona została przepisana.

rem mu odświeżała twarz. Przeklinała zdrowie, które go stawiało w świetle podobnego do młodego, obojętnego boga. Czyż on już innym nie będzie? Czy nie wyzdrowieje aż do tego stopnia, aby ją widzieć i kochać?
Marzeniem jej było stać się napowrót jego uzdrowicielką, dokończyć jedynie mocą swych małych rączek tej kuracyi drugiej młodości. Widziała dobrze, że brakowało jakiegoś światła w głębi jego szarych oczu, że piękność jego była blada, jak tych posągów leżących w pokrzywach kwietnika. Wstała i objęła go w pasie, dmuchając mu na szyję, aby go ożywić. Ale owego dnia Sergiusz nie poczuł wcale tego tchnienia podnoszącego jego jedwabisty zarost. Słońce się obróciło, trzeba było wracać. W pokoju Albina zapłakała.
Odtąd rekonwalescent odbywał codziennie krótki spacer w ogrodzie. Przekroczył drzewo morwowe, doszedł aż do brzegu tarasu, do szerokich schodów, których połamane stopnie prowadziły na kwietnik. Przyzwyczajał się do powietrza, rozkwitał, kąpiąc się w słońcu. Młody kasztan co wyrósł z nasienia zapadłego pomiędzy dwa kamienie balustrady rozdzierał żywicę swych pączków, rozwijał swe liściaste wachlarze z mniejszą niż one mocą. Jednego dnia chciał nawet zejść ze schodów, ale siły go zawiodły, usiadł na jednym stopniu wśród pomurników rosnących między płytami. Na dole, na lewo spostrzegał lasek róż. Tam właśnie marzył, aby się dostać.