Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/212

Ta strona została przepisana.

chwycające drogi kryte, gdzie chodziło się w cienia w zapachu. Trafiało się tam na drogi rozstajne, na polanki, na altany z różyczek czerwonych, między ściany wystane różyczkami żółtemi.
Pewne zakątki słoneczne lśniły się jak zielona, jedwabna materya, przetykana jaskrawemi plamami; pewne zakątki cieniste miały w sobie skupienie alkowy, jakiś zapach miłości, ciepło bukietu zwiędłego na kobiecem łonie. Wśród róż odzywały się głosy szepczące. Wśród róż pełno było gniazd, które śpiewały.
— Uważajmy, abyśmy nie zbłądzili — rzekła Albina wchodząc do lasu. — Ja zbłądziłam raz. Słońce było zaszło, kiedy się wreszcie wyrwałam z pomiędzy róż, przytrzymujących mnie co krok za suknię.
Ale szli zaledwie od kilku minut, kiedy Sergiusz, upadający ze zmęczenia, zapragnął usiąść. Położył się, zasnął snem głębokim. Albina siedziała obok niego zamyślona. Było to przy wejściu do ścieżki, na brzegu polanki. Ścieżka ciągnęła się bardzo daleko w głąb, poprzerzynana pasami słońca, otwierając się przy drugim końcu na niebo ciasnym otworem, okrągłym i błękitnym. Inne ścieżki zagłębiały się w zieloność bez wyjścia. Polankę otaczały drzewa różane piętrzące się wśród obfitości gałęzi, takiego bezładnego skłębienia kolczastych lianów, iż gęste płachty liści zczepiały się w powietrzu, wisiały, rozciągając od jednego krzaka do drugiego ściany ruchomego namiotu.