Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/213

Ta strona została przepisana.

Wśród tych płatów powycinanych jak koronka, widać było tylko przebłyski dnia, przetak lazurowy przesiewający światło w delikatną kurzawę słoneczną. A ze sklepienia, niby żyrandole, zwieszały się gałęzie wielkiemi pękami trzymającemi się na zielonej nici łodygi, zwieszały się masy kwiatów, spływające aż do ziemi wzdłuż jakiegoś rozdarcia sufitu, wlokącego się niby oderwany kawał firanki.
Albina patrzyła na śpiącego Surgiusza. Nie widziała go jeszcze nigdy w takiej bezwładności, z rękoma rozłożonemi w trawie, z twarzą umarłą. Takim umarłym był on dla niej, myślała, że mogłaby pocałować go w twarz a on aniby poczuł jej pocałunku. I smutna, roztargniona, zajmowała swe bezczynne ręce obrywaniem płatków z najbliższych róż. Nad jej głową opadał ogromny snop dotykając jej włosów, kładąc róże na jej splotach, na uszach, na karku, zarzucając na jej ramiona płaszcz róż. Z pod jej palców róże spadały deszczem, szerokie, miękie płatki, mające wytworną okrągłość, lekko zaróżowioną białość dziewiczego łona. Róże, niby opad żywego śniegu okrywały już jej nogi zgięte w trawie. Róże podchodziły do jej kolan, zasłaniały spódnicę, tonęła w nich aż po pas a trzy listki róży zabłąkane zaleciały na jej stanik, zdając się stanowić część jej czarującej nagości.
— O, leniuch — szepnęła znudzona, podnosząc