Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/214

Ta strona została przepisana.

dwie garści róż i rzucając je na twarz Sergiusza, aby go zbudzić.
Leżał ociężały z różami, które mu zatykały oczy i usta. To rozśmieszyło Albinę. Pochyliła się. Ucałowała z całego serca obadwa jego oczy, ucałowała usta, starając się wśród pocałunków zdmuchnąć róże, ale róże zostawały na wargach i śmiała się głośniej rozbawiona tą pieszczotą w kwiatach.
Sergiusz podniósł się był zwolna. Patrzył na nią pełen zdumienia, jakby przestraszony, że ją tu zastaje. Zapytał ją:
— Kto ty jesteś, zkąd się wzięłaś, co robisz tu przy mnie?
Ona uśmiechała się ciągle, ucieszona takiem jego budzeniem się.
Wtedy jakby sobie przypomniał, zaczął znów, z ruchem pełnym radosnej ufności.
— Ja wiem, ty jesteś moją miłością, pochodzisz z mego ciała, czekasz, bym cię wziął w moje ramiona, byśmy stanowili już tylko jedno... Śniłem o tobie. Byłaś w mej piersi i dawałem ci krew moją, mięśnie moje, kości moje. Nie cierpiałem. Zabierałaś mi połowę mego serca tak łagodnie, że rozkoszą mi było tak siebie dzielić. Szukałem co miałem najlepszego, co miałem najpiękniejszego, aby ci to oddać. Zabrałabyś wszystko a ja rzekłbym ci był: dziękuję... I zbudziłem się, kiedyś ze mnie wyszła. Wyszłaś przez moje oczy i przez moje usta, czułem to dobrze. Cała byłaś ciepła, cała