Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/216

Ta strona została przepisana.

ża, giętka jak wąż, z miękiemi okrągłościami, z rozkosznie rozszerzającemi się liniami, z całym wdziękiem młodego ciała, dziecinnego jeszcze, a już wzbierającego dojrzałością. Jej twarz długa, o czole niskiem, z ustami nieco dużemi, śmiała się całem, słodkiem życiem swoich błękitnych oczów. A jednak była poważna, ze swojemi gładkiemi policzkami, z tłustym podbródkiem, tak naturalnie piękna, jak piękne są drzewa.
— Jak ja cię kocham! — rzekł Sergiusz, przyciągając ją do siebie.
Zostali przy sobie, w swych objęciach. Nie całowali się wcale, obejmując się, cisnęli policzek do policzka, połączeni, niemi, uradowani, iż razem stanowią już tylko jedno. W koło nich róże kwitły. Było to kwitnienie szalone, rozkochane, pełne śmiechów czerwonych, śmiechów różowych, śmiechów białych. Żyjące kwiaty otwierały się jakby nagości, jakby staniki pozwalające widzieć, jakby skarby łona. Były tam róże żółte z płatkami złotawej skóry dziewek barbarzyńców, róże paliowe, róże cytrynowe, róże koloru słońca, wszystkie odcienie bursztynowe mieniących się karków z pod nieb gorących. Potem ciała łagodniały, róże herbaciane przybierały matowość czarującą, rozpościerały wstydliwości skrywane, takie zakątki ciała których się niepokazuje, delikatne jak jedwab, lekko niebieskawe od siatki żyłek. Następnie zakwitało roześmiane życie barwy różowej: białość różowa, lekko ledwie zarumieniona; śnieżna, dzie-