Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/219

Ta strona została przepisana.

— Ach, to ty tak śpiewasz — rzekł — nie słyszałem nic, tak słodkiego... Ty jesteś moją radością.
A ona śmiała się głośniej, perlistemi gamami drobnych tonów fletu, bardzo ostrych, gubiących się w zwolnienia dźwięków niskich. Śmiech ten był nieskończony, była to muzyka dzwoniąca, tryumfalna, święcąca rozkosz przebudzenia. Wszystko się śmiało w tym śmiechu kobiety, narodzonej dziś weselu i miłości; róże, wonny las, całe Paradou.
Do tej chwili brakło jednego uroku wielkiemu ogrodowi, wdzięcznego płotu, któryby wyrażał żywą wesołość drzew, wód, słońca. Teraz wielki ogród został obdarzony tym czarem śmiechu.
— Wiele masz lat? — zapytała Albina, zakończywszy śmiech swój przeciągłą, zamierającą nutą.
— Dwadzieścia sześć — odpowiedział Sergiusz.
Ździwiła się. Jakto, on miał dwadzieścia sześć lat. On sam był ździwiony, że wypowiedział to tak łatwo. Zdawało mu się, że nie miał jednego dnia, jednej godziny.
— A ty wiele masz lat? — z kolei zapytał.
— Ja, mam szesnaście.
I roześmiała się znów, cała wibrująca, powtarzając swój wiek, wyśpiewując swój wiek. Śmiała się, że ma szesnaście lat śmiechem bardzo świeżym, który płynął jak strumień w jakimś drżącym rytmie głosu. Sergiusz patrzył na nią, oczarowany