Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/220

Ta strona została przepisana.

tem życiem śmiechu rozświecającem twarz dziecka. Zaledwie mógł ją poznać, z temi dołkami na policzkach, z podniesionymi kątami warg ukazującemi różową wilgoć ust, z temi oczami podobnemi do kawałków błękitnego nieba, jaśniejących w słońcu. Opierając się o jego ramię, grzała go swą szyją nabrzmiałą od śmiechu.
Wyciągnął rękę, dotknął jej karku ruchem machinalnym.
— Czego chcesz? — zapytała.
I, przypominając sobie, zawołała:
— Chcesz mego grzebienia? Chcesz mego grzebienia?
Dała mu grzebień a ciężkie zwoje włosów opadły, jakby się rozwinęła złota materya. Włosy odziały ją aż po krzyże. Kosmyki spływające na piersi, dopełniły królewskiego stroju. Sergiusz przy tym wybuchu płomieni, wydał lekki okrzyk. Całował każdy włosek, paląc sobie usta temi promieniami zachodzącego słońca.
Ale Albina wynagradzała sobie teraz swoje długie milczenie. Rozmawiała, pytała, nie zatrzymywała się wcale.
— Ach, jakeś ty mnie namęczył! Byłam już niczem dla ciebie. Dzień po dniu spędzałam taka niepotrzebna, taka niezaradna, że martwiłam się jak jaka niedołęga... A jednak w pierwszych dniach przyniosłam ci ulgę. Widziałeś mię, mówiłeś do mnie... Pamiętasz jak leżałeś w łóżku i zasy-