Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/222

Ta strona została przepisana.

łyby mnie przyprawiły o śmierć... Dziś te włosy, to słodycz twojej osoby. To w nich jest twój zapach, w nich twoja piękność uległa, cała w mojem ręku. Kiedy je całuję, kiedy zanurzam tak moją twarz, piję twe życie.
Zwijał w palcach długie pierścienie, przyciskając je do swych ust, jakby chciał z nich wycisnąć wszystką krew Albiny. Po krótkiem milczeniu mówił znowu:
— To osobliwe, zanim się człowiek narodzi, śni o narodzeniu się... Byłem gdzieś pogrzebany. Zimno mi było. Słyszałem nad sobą gwar życia z zewnątrz. Ale zatykałem uszy, zrozpaczony, przywykły do mojej ciemnej nory, doznając w niej jakichś strasznych radości, nie starając się już nawet uwolnić od tej kupy ziemi, co mi na piersiach ciężyła... Gdzież ja byłem? Ktoż mię nareszcie wydobył na światło?
Wysilał swą pamięć a Albina, zaniepokojona, bała się teraz, aby sobie nie przypomniał. Wzięła, uśmiechając się, garść swoich włosów, otoczyła niemi szyję młodzieńca, przywiązując go do siebie. Ta gra wyrwała go z owych marzeń.
— Masz słuszność — rzekł — jestem twój, co mnie reszta obchodzi!... Prawda, że to ty wyciągnęłaś mnie z ziemi? Musiałem być pod tym ogrodem. To co słyszałem, to były twoje kroki poruszające żwir na ścieżce. Ty szukałaś mię, przynosiłaś mi śpiew ptaków, zapach gwoździków, gorąco słońca... I czułem dobrze, że w końcu mnie odnaj-