Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/224

Ta strona została przepisana.
VII.

Albina i Sergiusz weszli na kwietnik. Ona spoglądała na niego z troskliwością niespokojną, bojąc się, aby się nie zmęczył. On uspokoił ją lekkim śmiechem. Czuł się tak silnym, że mógłby ją zanieść wszędzie, gdzieby zapragnęła. Kiedy się znów znalazł w pełnem świetle słońca odetchnął z radością. Nareszcie żył; nie był już ową rośliną podległą zimowemu konaniu. To też co za wdzięczność rozrzewniona! Chciałby oszędzić małym nóżkom Albiny chropowatości ulic; marzył, aby ją nieść w objęciu jak dziecko usypiane przez matkę. Już pilnował jej, jak zazdrosny opiekun, usuwał kamienie i ciernie, czuwał, aby wiatr nie skradł uwielbianym włosom pieszczot, należących wyłącznie do niego. Przytuliła się do jego ramienia rozpromieniona powierzając mu się zupełnie.
W taki to sposób Albina i Sergiusz chodzili w słońcu po raz pierwszy. Para ta zostawiała po sobie piękną woń. Przejmowała drżeniem ścieżkę, a słońce słało jej złoty dywan pod nogi. Posuwała się naprzód, podobna cudnemu zjawisku pomiędzy wielkiemi krzewami, tak ponętna, iż boczne aleje