Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/225

Ta strona została przepisana.

przywoływały ją, witały szmerem uwielbienia, tak jak tłum wita królów dawno oczekiwanych. Stanowili już tylko jedną istotę najdoskonalej piękną. Biała cera Albiny była poprostu białością brunatnej cery Sergiusza. Przechodzili zwolna, odziani w słońce, sami słońcem byli. Kwiaty pochylone cześć im oddawały.
Kwietnik zadrżał. Stary kwietnik dotrzymywał im towarzystwa. Pole szerokie zarastające swobodnie od stu lat, zakątek raju, gdzie wiatr zasiewał najrzadsze kwiaty. Szczęśliwa cisza w Paradou, śpiącem na słońcu, przeszkadzała zwyrodnieniu gatunków. Była tam temperatura równa, ziemia, którą każda roślina ulepszała długo, aby w niej żyć, w spokoju swej siły. Roślinność była tam ogromna, potężna, wspaniale zdziczała, pełna przypadków, które powodowały rozkwity potworne, nieznające łopaty i konewki ogrodników. Zostawiona sama sobie, mogąc bujać bez wstydu w głębi tego ustronia, zabezpieczonego naturalnemi osłonami, przyroda z każdą wiosną wyzwalała się bardziej w potężnem rozpasaniu, zabawiając się w każdej porze roku stwarzaniem bukietów dziwacznych, których żadna ręka zerwać nie miała.
Natura tu zdawała się przykładać z wściekłością jakąś do burzenia tego, co był uczynił wysiłek człowieka; buntowała się, zarzucała kwiatami środek alei, podrywała groty i skały nasadzane muszlami i kamykami, wzbierającą falą swoich mchów, opląty wała za szyję marmury, powalając