Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/226

Ta strona została przepisana.

je za pomocą giętkiego powroza swych roślin pnących, kruszyła płyty basenów, schodów, tarasów, zasadzając w nich krzewy; czołgała się dopóki nie posiadła najmniejszych zakątków uprawnych, przerabiając je po swojemu, zatykała tam niby sztandar buntu, jakiekolwiek ziarno podniesione w drodze, zieloność skromną, z której stwarzała zieloność olbrzymią.
Niegdyś, kwietnik utrzymywany dla pana namiętnie zamiłowanego w kwiatach, przedstawiał w klombach, w rabatach, przedziwny wybór roślin. Dziś odnajdowało się te same rośliny, ale uwiecznione, rozszerzone w rodziny tak liczne, takie rozbiegane na wszystkie cztery strony ogrodu, że ogród był to już tylko zgiełk, tylko swawola niesforna, miejsce podejrzane, gdzie natura pijana miała czkawkę z werben i gwoździków.
Albina właściwie kierowała Sergiuszem, chociaż wątła, oparta na jego ramieniu, wyglądała jakby powierzyła się jemu zupełnie.
Zaprowadziła go naprzód do groty. Wśród klombu z wierzb i topoli była sztuczna grota, zwalona, odłamy skał osunięte w ziemię, strugi wód spływające pomiędzy kamieniami. Grota znikała w gęstwinie liści. W dole, szereg malw zdawał się zasłaniać wejście, kratą z kwiatów czerwonych, żółtych, różowych, białych, których łodygi ginęły w olbrzymich pokrzywach brązowo-zielonych, pocących się spokojnie ogniem swojej palącej trucizny. A po nad tem wybuch nadzwyczajny, wspinający