Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/228

Ta strona została przepisana.

zajrzeć do otworu rozwartego o kilka stóp nad ziemią.
— Jest — szepnęła — marmurowa kobieta, leży jak długa w wodzie, co tam płynie. Woda zniszczyła jej twarz.
I on chciał również zobaczyć. Podniósł się na rękach. Świeży powiew uderzył jego policzki. W pośród trzcin i migocącej wody, w promieniach światła wpadających przez otwór, kobieta leżała na wznak, naga aż do pasa, z draperyą, która kryła jej uda. Była to zapewne topielica jaka z przed stu laty, powolne samobójstwo marmuru, który zapewne jakieś nieszczęścia strąciły na dno tego źródła. Przejrzysta wstęga płynąca po niej uczyniła z jej lic gładki kamień, białość bez twarzy. Obie zaś piersi jakby podniesione nad wodą wysiłkiem karku, pozostały nienaruszone, żyjące jeszcze, wezbrane jakąś dawną zmysłowością.
— Ona nie umarła! — rzekł Sergiusz, zesuwając się napowrót. — Kiedyś trzeba będzie przyjść i ją ztąd wydobyć.
Ale Albina, drżąc, uprowadziła go. Powrócili na słońce, pomiędzy rozpasanie rabat i koszów kwiatowych. Szli przez łąkę kwiatów, gdzie sami chcieli, bez żadnej drogi wytkniętej. Pod stopami mieli dywan z roślin czarujących, roślin karłowatych, stanowiących niegdyś obramowanie ulic, dziś rozpościerające się w nieskończone kobierce. Chwilami tonęli po kostki w jedwabiu nakrapianym gwoździków chińskich, w atłasowych kitach