Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/230

Ta strona została przepisana.

miedzianej kropkowane cynobrem; floksy szkarłatne, floksy fioletowe, wspaniałe, wznoszące kądziele kwiatów, które prządł wiatr; lny czerwone z cienkiemi jak włosy źdźbłami; chryzantemy podobne do księżyców w pełni, księżyców złotych z krótkiemi, przygaszonemi promieniami, białawemi, fioletowemi, różowawemi. Para omijała przeszkody posuwając się dalej w swoim szczęśliwym pochodzie pomiędzy dwoma ścianami zieleni. Na prawe pięły się leciutkie jesionki, centrautusy spadające niby śnieg niepokalany, psie języki szarawe z kropią rosy w drobniutkich kieliszkach swoich kwiatów, Na lewo była długa ulica orlików, wszystkie odmiany orlików, białe, blado-różowe, ciemno-fioletowe, te ostatnie prawie czarne, żałobnie smutne, zwieszające swe płatki sfałdowane niby krepa.
A dalej, w miarę jak szli naprzód, ściany się zmieniały, wyciągały się szeregi ogromnych tojadów zatopionych w nastrzępieniu liści, wyglądały otwarte paszcze lwich pyszczków, wznosiły się wątłe ulistnienia jaskółczych ziół umotylkowanych kwiatami o skrzydełkach koloru siarki, nakrapianych jasnym ponsem. Dzwonki niebieskie przebiegały, rozdzwonione, aż na szczyt złotych łodyg rośliny złotogłów, służącej im za dzwonnicę. W jednym kącie olbrzymi jakiś koper podobny był do damy w koronkach, odwracającej swą parasolkę z zielonawego atłasu. Potem naraz niemieli przed sobą wyjścia, nie mogli iść dalej, tłum kwia-