Poszli tam. Zeszli ze schodów, których urny powywracane płonęły jeszcze wysokiemi fioletowemi płomykami irysów. Wzdłuż schodów spływały strumieniami laki, niby złoto w płynie. Po obu stronach osty zasadzały kandelabry z zielonego bronzu, wątłe, najeżone, zakrzywione w ptasie fantastyczne dzioby, dziwacznie piękne, mające w sobie coś z wdzięku chińskich kadzielniczek. Rozchodniki pomiędzy połamanemi balustradami zwieszały jasne sploty, czupryny zielonawe rzek, całe poplamione pleśnią.
W dole rozciągał się drugi kwietnik, który przecinały bukszpany, potężne niby dęby, dawne bukszpany strzyżone niegdyś starannie w kule, w piramidy, w ośmiokątne wieże, dziś zaniedbane przepysznie z wielkiemi łachmanami ciemnej zieloności, przez którą widać było kawałki błękitnego nieba.
I Albina zaprowadziła Sergiusza na prawo, na pole będące jakby cmentarzem kwietnika. Skabiozy ubierały go w swoją żałobę. Orszaki maków szły szeregiem, cuchnąc śmiercią, rozwijając swe ciężkie kwiaty z gorączkowemi blaskami. Tragiczne kawilce tworzyły przygnębiona tłumy, z wywiędłą cerą, ziemistą od podmuchu jakiejś epidemii. Przysadkowate dziędzierzawy rozszerzały swe białe kornety, gdzie owady znużone życiem, przybywały pić truciznę samobójczą. Majówki pod swemi zagęszczonemi liśćmi grzebały kwiaty swe, gromady
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/233
Ta strona została przepisana.